| Prasa artykuły      Co jedli w Derenku, a co w Istvánmajor?
    W 1984 roku ukazała się w Debreczynie  książka dr Erzsébet Bődi Pożywienie wsi polskiej na Węgrzech (Egy magyaországi  lengyel falu táplálkozása).
      Dr Erzsébet Bődi jest etnografem, zna  język polski, bowiem studia ukończyła na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przez  wiele lat pracy w Katedrze Etnografii Uniwersytetu im. Lajosa Kossutha w  Debreczynie w swoich licznych pracach przyczyniła się m. in. do  spopularyzowania na Węgrzech dorobku naukowego Kazimierza Moszyńskiego i Jana  Stanisława Bystronia.      Prezentowana książka jest wynikiem badań  terenowych prowadzonych przez autorkę pod koniec lat siedemdziesiątych w oddalonej  o kilkanaście kilometrów od Miskolca wsi Istvánmajor znanej jako „polska wieś  na Węgrzech”.      Skąd na Węgrzech polska wieś? O jej  istnieniu dowiedziałam się w 1972 roku, kiedy to w Bibliotece Slawistycznej w  Debreczynie wpadł mi w ręce maszynopis pracy doktorskiej napisanej w 1970 roku  w Szegedzie przez ówczesną lektorkę języka polskiego tamtejszego uniwersytetu  Marię Hemmert. Praca nosiła tytuł: Gwara polska wsi Emőd-Istvánmajor na  Węgrzech. W następnych latach ta dziwna wysepka polskości na Węgrzech stała się  przedmiotem zainteresowań historyków, językoznawców i etnografów. Dziś już  Istvánmajor posiada sporą bibliografię naukową i publicystyczną.      Nie ma jednak (i chyba już nie będzie)  pewności co do genezy polskiego osadnictwa na tym terenie. Niektórzy sądzą, że  wiąże się ono z walkami pod wodzą Rakoczego. W 1711 roku grupa Polaków, ocalała  z oddziałów rozbitych przez Austriaków, osiedliła się w wyludnionej w wyniku  szalejącej rok wcześniej epidemii cholery wsi węgierskiej, która według ówczesnych  źródeł nosiła nazwę Deryn/Deren. Dziś to miejsce nazywa się Derenk – leży tuż  przy granicy ze Słowacją, obok drogi do słowackiej wsi Silicka Jablonica. Inni  historycy twierdzą, że osadnicy polscy pochodzący z przeludnionych i  przymierających głodem wsi pogranicza Spiszu i Podhala zostali tu sprowadzeni  przez Eszterhazych i w 1717 roku otrzymali od nich przywilej osadniczy.  Przybyli więc za chlebem, przynosząc południowomałopolską gwarę, którą po  wiekach będzie u ich potomków śledzićdr Hemmert, i żywieniowe nawyki, które  staną się przedmiotem zainteresowania Erzsébet Bődi.      Jak to się stało, że taka etniczna wyspa  przetrwała tyle lat w węgierskim otoczeniu? Sprzyjało temu niewątpliwie  peryferyjne położenie wsi. Po I wojnie światowej północna granica Derenku  zbiegała się z granicą państwową, zaś od południowej granicy wsi do najbliższej węgierskiej osady  Szögliget było pięć kilometrów. Odosobnienie to sprzyjało kultywowaniu języka i  obyczajów wyniesionych ze starego kraju. Graniczne położenie Derenku  spowodowało, że osadnikom i ich potomkom bliżej było do Słowaków niż do  mówiących niezrozumiałym językiem Węgrów. Kontakt ze słowacką ludnością nie  pozostał bez wpływu na wyniesioną z rodzinnych stron gwarę, tak że nawet  wytrawnemu językoznawcy trudno się przedrzeć przez warstwę słowackich  naleciałości i przecież nieuniknionych także wpływów języka węgierskiego. Tym,  co dodatkowo zbliżało osadników do Słowaków, był katolicyzm. Mieszkający w  okolicy Węgrzy byli przeważnie wyznania kalwińskiego.      W  okresie II wojny światowej wieś liczyła 900 mieszkańców i była wspólnotą  terytorialną na kształt „wielkiej rodziny”. Sytuacja ta zmieniła się w latach  1942-1943, kiedy to w celu powiększenia terenów łowieckich, należących do  Horthyego, wieś została wyburzona a ludność wysiedlona do okolicznych osad  Martonyi, Szendrőd, Ládbesenyő, Sajószentpéter, Vatla oraz do bardziej  oddalonego od Derenku, przylegającego do wsi Emőd, pożydowskiego folwarku  Istvánmajor. Tu osiedliło się 50 rodzin – potomków polskich osadników.      Po wojnie w Istvánmajor, jak we wszystkich  wsiach węgierskich, zaszły duże zmiany. Wprowadzono obowiązkową szkołę  podstawową, młodzi ludzie zaczęli odchodzić do pracy w przemyśle. W 1961 roku  powstała we wsi spółdzielnia produkcyjna, która przemodelowała dotychczasowy  drobnowytwórczy charakter rolnictwa. W nowych warunkach kontakty ludności  polskiego pochodzenia z Węgrami stały się intensywniejsze. Mimo tego świadomość  odrębności etnicznej nie zanikła, a nawet uległa wzmocnieniu. Był to niewątpliwie  efekt zainteresowania się tą społecznością ze strony językoznawców i etnografów  oraz potraktowania jej przez polski konsulat jako mniejszości polskiej na  Węgrzech. Ruchliwość turystyczna w latach siedemdziesiątych stała się zaś  praktycznym sprawdzianem „polskości tubylców” w kontaktach handlowych z  Polakami. Status polskiego pochodzenia został udowodniony, uświadomiony i w  pewnym sensie kultywowany. Na polskości wytracanej przez wieki dokonano jakby  zaszczepienia polskości nowej, aktualnej.      Kim się czują potomkowie przesiedlonych tu  przed wiekami Polaków? Jeden ze starszych rozmówców pani Bődi powiada:  „Najważniejsze w naszym życiu to chleb. Ludzi można podzielić według tego, jaki  chleb jedzą. Ja od matki po slovensku się uczyłem, na co teraz powiadają, że to  polski język. Być może, skąd mam to wiedzieć; wiem tylko tyle, że tu każdego  dnia jem węgierski chleb, jak wszyscy w Istvánmajor. I dlatego czuję się  Węgrem”.      Pobrzmiewa w tej wypowiedzi determinacja  ludzi głodnych, odnajdujących ojczyznę w miejscu, gdzie przyszło im nasycić się  chlebem, jak kiedyś przed wiekami przodkom dzisiejszych mieszkańców  Istvánmajor. Ale nawet sposoby zaspokajania głodu mają formy kulturowe. Nawet  na obcej ziemi, zaspokajając głód jej płodami, robimy to według wzorów  wyniesionych ze starego kraju, przekazujemy je z pokolenia na pokolenie. Bődi  tropi właśnie te wzory, chce wskazać elementy polskości w sposobach odżywiania  się mieszkańców Istvánmajor. Zadanie to równie trudne, jak zadanie językoznawcy  pragnącego zidentyfikować źródła ich gwary. Otrzymujemy oto swoistą „kuchnię  polską” z trudnymi do oddzielenia elementami słowackimi, węgierskimi i innymi  Jest to w dużym stopniu kuchnia zapamiętana z czasów wspólnego zamieszkiwania w  Derenku. We wspomnieniach mieszkańców Istvánmajor powracają „polskie” nazwy  potraw, zwyczajów, narzędzi, sprzętów, technik. Kiedy się tych wspomnień  słucha, przypomina się opowieść starego wodza Indian Kopaczy z „Wzorów kultury” Ruth Benedict: „Nasz kubek  rozbił się. Naszego kubka nie ma”. Nie ma już dziś kubka polskich osadników na  Węgrzech. Językoznawcy i etnografowie pochylają się z uwagą nad jego odłamkami.  Praca Erzsébet Bődi jest rekonstrukcją fragmentów wzoru.      Co zatem jedli w Derenku, a co w  Istvánmajor?      Pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy  Bődi prowadziła badania terenowe w Istvánmajor, starsze gospodynie kupowały w  miejscowym sklepie jedynie chleb, cukier i najpotrzebniejsze przyprawy. Reszta  wytwarzana była i przygotowywana w domu.      Ważną rolę w wyżywieniu mieszkańców  Derenku odgrywały kasze, przyrządzane zarówno na gęsto, jak i na rzadko. Są to  w tutejszym nazewnictwie zomieska i papcun. Zomieska to jest huste jadlo, a  papcun to redke jadlo. Za najsmaczniejszą uchodziła „zomieska” ze zmielonej w  ręcznym mlynku pszenicy. Takie przyrządzone na gęsto krupy – powiada jedna z  gospodyń – nakladziem na tanierz, lyzko oscielimy, masciem polejem lub  twarogiem osypiemy, zeby bylo smaczne. „Zomieski” sporządzano także z innych  gatunków zboża oraz z ziemniaków. „Papcuny”, czyli kasze na rzadko, jadano  zwykle z mlekiem, nieraz posypal na wier cukrem. Ryż pojawił się jako niezwykle  rzadki, bo drogi, składnik pożywienia w okresie międzywojennym; był wówczas  ozdobą uczty weselnej. Wiele osób pamięta, jak w dzieciństwie oczekiwało na ryż  z masłem i cukrem, który podawano na weselu po zupie i mięsie. Dzisiaj kasze  odgrywają mniejszą rolę w żywieniu, stały się pokarmem ludzi starych i dzieci.      We wspomnieniach informatorów powtarzają  się stwierdzenia: na Drence ciesto jedli, ked nie bylo chliba; gdy chliba nie  mieli, piecimy laksa. Chociaż, jak komentuje Bődi, wieś zaopatrywana jest  systematycznie w chleb, zwyczaj pieczenia różnego rodzaju drożdżowych i  kruchych placków pozostał. „Laksa”, czyli placki z drożdżowego ciasta na mleku,  je się ze słodkim lub zsiadłym mlekiem, ze słoniną lub marmoladą. Są tanie,  tańsze od chleba. Z wywiadów wynika, że do 1953 roku w każdym domu w  Istvánmajor pieczono chleb. Jesienią tego roku otwarto w osadzie sklep  spożywczy, do którego dostarczano chleb dwa razy w tygodniu. Od tego czasu  zwyczaj domowego wypieku chleba został powoli zaniechany. W 1978 roku w  liczącej ok. 200 osób osadzie sprzedawano przeciętnie 200 bochenków chleba na  tydzień. W obejściach niszczały piece piekarskie, z których podczas czterech  lat prowadzenia badań nikt w Istvánmajor nie korzystał. Zwyczaj pozostał we  wspomnieniach gospodyń i układa się w nich w swoisty poemat o pieceniu chliba.  Opowiada on o tym, że nie można było piec chleba w dni świąteczne. Chleb  wypiekano głównie z mąki pszennej, niekiedy. dodawano mąki kukurydzianej lub  ziemniaków. Dla rodziny 10–12-osobowej wypiekano jednorazowo 5–6  trzy-czterokilogramowych okrągłych bochnów. Do rozczyniania chleba służyło  koryto, zaczyn na chleb to kwas, wyrabiane przez godzinę ciasto pozostawiano w  ciepłym miejscu pod przykryciem, żeby ruszalo; z ciasta należało uformować,  czyli wywolać albo wyscykać, zawsze okrągłe bochny. Przed wsadzeniem chleba do  pieca wypiekano predplomenik. Krojenie chleba rozpoczynał zawsze ktoś z  dorosłych członków rodziny, kreśląc na bochnie nożem znak krzyża. Chleb  kładziono w narożnej części stołu, gdzie nie wolno było nikomu siadać, bowiem w  tym miejscu zasiada w kręgu rodziny Chrystus, jest to zatem miejsce święte, a  chleb jest Boskim darem. Jako taki był powszechnie szanowany i żaden kawałek  nie mógł się zmarnować.      Ciastem pieczonym wyłącznie z okazji świąt  były kolacze: kolacz tylko s psenicy można bylo piec. Obok „kolacza” na  weselnych ucztach i na Wielkanoc pojawiała się plecionka, czyli strucla. Znano  także różnego rodzaju rogaliki zwane z węgierska kiflikami, smażono pączki,  czyli pampuski, naleśniki, czyli palacinty i inne.      Dużo miejsca w pożywieniu mieszkańców  Istvánmajor zajmowały różnego rodzaju kluski (haluski). Jeden z informatorów  wspominał, że jego matka „nagotowała się tyle »halusek« w swoim życiu, żeby się  w tym dużym domu nie pomieściły”. W domach najbiedniejszych kluski były niemal  codziennym posiłkiem. Było ich kilka rodzajów. Randawa haluski, czyli domowy  makaron, dziś już rzadko traktowane jako samodzielne danie, używa się ich jako  dodatku do zup. Grulowe haluski (grule – ziemniaki) z tartych surowych  ziemniaków z dodatkiem mąki przyrządzano najczęściej na śniadanie. Kobiety z  Istvánmajor wspominały, jak przed II wojną światową dzień w Derenku rozpoczynał  się od obierania i tarcia ziemniaków. Inną potrawą mączną, przygotowywaną  głównie w okresach ciężkich prac polowych, były pirogi. Dzisiaj potrawy mączne  zajmują również ważne miejsce w żywieniu, choć coraz częściej przyrządzane są z  półproduktów, jakie można kupić w sklepie.      W wyżywieniu mieszkańców Istvánmajor  znalazła Bődi 40 gatunków zup. W tutejszej gwarze zachowało się na ich  określenie słowo polewka. Węgierskie „leves” (zupa) odnosi się jedynie do  rosołu (húsleves). Tutejsza kuchnia rozróżnia dwa rodzaje polewek: husta  polewka i redka polewka. Przyrządza się tu sporą liczbę kwaśnych polewek:  kwaśnice, kisione, dreicup, zwara, bospor. Hubne polewki gotuje się z takich  grzybów jak: golomki, piecorki czy podpinki. Zimą gotowano głównie zupę z  suszonych owoców – zur i kapuśniak – kwaśnica. Reliktem wołoskiej kuchni  pasterskiej jest tu zupa z mleka, sera i suchego chleba – domikon.      Spośród warzyw największe znaczenie w  pożywieniu mieszkańców Derenku miały ziemniaki, kapusta i fasola. Esci grule  bylo, glodu nie bylo – dopóki były ziemniaki, głodu nie było – powiadają w  Istvánmajor. Podobnie jak proces pieczenia chleba, pamięć ludzka przechowuje tu  zwyczaj kiszenia kapusty. Hebel, czyli szatkownica, kadzicko, czyli kadź, becka  – to sprzęt do kiszenia kapusty. Ważne było deptanie kapusty i przekonanie, że  nie za kazdym czlowiekiem byla smoczna, bo nie kozdy znol deptać. Do beczki  wkładano całe główki kapusty – kryzalki, z których liście używano później  przygotowując gołąbki, czyli pelnioną kapustę. Kiszona kapusta była obok  ziemniaków niemal codziennym posiłkiem w Derenku. Wspominano: „Jeśli w którejś  rodzinie zbyt wcześnie skończyła się kapusta, to pewnie bardzo to odczuwano.  Sąsiedzi i krewni dawali im co tydzień jedną szalkę kiszonej kapusty, bo  wszyscy wiedzieli, że jak zabraknie kapusty, to może być wielki kłopot”.      Ziemniaki i kapustę uzupełniało kilka  odmian fasoli, petruska, murna (marchew), czesnok, iborka (ogórki) i inne  warzywa. Także zbierane w okolicy Derenku grzyby. Te ostatnie noszą słowiańskie  nazwy; obok już wymienionych były jeszcze rydzyki, osipnioki, kurcentka.  Przyrządzano je na gęsto, dodawano do zup bądź pieczono z solą na blacie  kuchennym.      W Derenku spotykało się dziko rosnące  drzewa owocowe. Z dzikich gruszek i jabłek sporządzano na zimę susonki. Znano  także malyny, zbierano owoce tarniny (torka) i dzikiej róży (świerbork). Tylko  z świerbork my pijemy teji – herbatę pijemy tylko z dzikiej róży – powie  informator o mieszkańcach Derenku. Dzisiaj sytuacja się zmieniła – mieszkańcy  Istvánmajor dochowali się własnych drzew owocowych, wzbogacił się zestaw  napojów.      Małe gospodarstwa, niezbyt bogata okolica,  nie pozwalały w Derenku na dużą produkcję mięsa. Natomiast okoliczne lasy były  bogate w zwierzynę. Potomkowie polskich osadników zaczęli więc uprawiać  kłusownictwo, w wyniku czego – jak wspomina jeden z informatorów – często w Derenku  o mięso było łatwiej niż o zboże i chleb. Do dzisiaj znane są nazwy dzikich  leśnych zwierząt: dzikie świnie, górskie świnie, jelyn, sarnie, zajac, borsug.  Najbardziej ceniona była jednak wieprzowina, a bić świnie oznaczało wielkie  święto. Jeden z interlokutorów opowiada o tym w tutejszej gwarze: najpierw  herbet oswedzili, potem boki, obracili na herbet i brzuch swedzili, potem  zaczuhali z popiolem, zeskrobali ze nozem na czysto, myli, wyrezyli. Mięso i  słoninę solono, wędzono, wyrabiano kaszankę i in. Dopiero w Istvánmajor  rozwinęła się na szerszą skalę hodowla drobiu (husi, kacki) i królików. Oto jak  wygląda w tutejszej gwarze zabijanie drobiu: odrezal kark, oparil kure,  odskubal, osmeczyl ze sloma, umyjem, odrezal nogi, glowe, wymnul zoboj, wymniem  hurki.      Wiele słowiańskich nazw zachowało się do  dzisiaj w odniesieniu do mleka i jego przetworów: slodkie mleko, kisle mleko,  siadle mleko, smetana, tworog, odgrewany tworog, sara; a także sprzętu –  masnicka. Dowodzi to, że nabiał zajmował i zajmuje w żywieniu tej społeczności  niepoślednie miejsce.      Tyle etnograficznej opowieści o pożywieniu  potomków polskich osadników w Derenku i Istvánmajor. Na fotografiach zrobionych  przez E. Bődi w Istvánmajor zmęczone oczy i spracowane ręce jej interlokutorów;  spękane piece, w które nikt już lopatą chleba nie włoży i cioskiem nie  przygarnie; samotny krzyż w miejscu dawnego Derenku.      „Naszego kubka nie ma”. Nie da się  dzisiejszego świata ogarnąć strzępami tej dziwnej prastarej gwary. Trzeba trwać  w węgierskości. A ta szczypta świadomie wskrzeszanej polskości? Czas pokaże... Krystyna HrycykKultura Dolnośląska
 Nr 1(115) – 1986
 
 
 
 Stowarzyszenie  Dziennikarzy RP - Dolny ŚląskPodwale 62, 50-010  Wrocław, tel./fax 0-71 341 87 60
 Konto: BPH O/Wrocław  17 1060 0076 0000 3200 0044 5338
 sdrp.wroc@interia.pl
 |